poniedziałek, 27 czerwca 2011

To nader miłe uczucie, gdy wstajesz rano i wiesz, że nie idziesz dziś do uprzykrzonego biura na kolejne 8 godzin wykonywania bzdurnych czynności, tylko, że ubędziesz dziś robić coś zupełnie innego... Oglądam z okien pociągu, jak na niebie gromadzą się i rozrastają letnie, białe, kłębiaste chmury pięknej pogody. Stają się one coraz większe i przysłaniają słońce, które dość mocno zaczęło już przygrzewać przez okno wagonu.
Oczywiście te pięć lat w Polsce nie są czasem straconym. Udało mi się wreszcie skończyć dawno temu przerwane studia na warszawskiej sinologii, zdobyć uprawnienia tlumacza przysięgłego i pilota wycieczek - i prawdopodobnie przyniosły znacznie więcej korzyści i rozmaitych doświadczeń, z których w tej chwili nawet sobie nie zdaję sprawy. Nic bowiem, co nam się przytrafia, nie dzieje się niepotrzebnie. Łącznie z tym wszystkim, za co nie jesteśmy wdzięczni; a może nawet przede wszystkim to... Jako dzieci też nie byliśmy wdzięczni rodzicom, kiedy przerywali nam najlepszą zabawę jakże irytującym "Czas do łóżka!" Któż w chwili, gdy mu przerywają najlepszą zabawę pomyśli: "Rodzice troszczą się o mnie, chcą żebym się wyspał, i żeby lekko i bezboleśnie wstał jutro do szkoły. Jakie to miłe z ich strony" ?

Na tle wieczornego nieba nad zachodnim widnokręgiem, podświetlonego pomarańczowozłotym, przygasającym blaskiem zorzy, misternie powycinane, czarne sylwetki drzew, prostokątne kontury domów z kominami i antenami na dachach i z zapalającymi się tu i ówdzie światłami w oknach, oraz sunące niespiesznie, podobne do morskich fal lub kłębków dymu delikatne strzępy pierzastych chmur jawią się niczym sceneria z teatru cieni. Kłębiaste chmury rozwiały się wraz z przeminięciem dnia i niebo w górze przybiera barwę ciemniejącego z każdą chwilą błękitu. Tylko patrzeć, jak jedna po drugiej zaczną pojawiać się gwiazdy - niczym samotne, dalekie latarnie morskie rozsiane po niezmierzonym oceanie Wszechświata. 

niedziela, 26 czerwca 2011

Powrót

Ponad pięć lat minęło, odkąd wróciliśmy do kraju. Pięć lat, których początek wyznaczał zachwyt nad dawno zapomnianą zielenią warszawskich drzew, wędrówki starymi ścieżkami dzieciństwa i próby odnalezienia się w rzeczywistości, od której ja odwykłem, a która dla mojej rodziny była równie obca i niezrozumiała, jak obce i niezrozumiałe jawią się większości z nas dalekie Chiny. Potem przyszła kolej na kłopoty finansowe i poszukiwanie źródła utrzymania - ze zmiennym szczęściem, jak to zwykle bywa na początku, gdyż długa nieobecność zwykle owocuje rozluźnieniem lub zerwaniem starych kontaktów i pewną alienacją.
Potem był czas na pracę. Jedna firma, druga. Codzienne uwięzienie po osiem godzin w biurze, dojazdy w tę i z powrotem zatłoczonym metrem, no i ten ciągły cwał - a wszystko to w atmosferze bardzo dalekiej od zdrowia psychicznego. Tylko w imię czego...?
No więc wreszcie się coś dzieje. Po raz pierwszy od pięciu lat moja żona pojechała z młodszym synem na wakacje do Chin (czas najwyższy, bo szkoda byłaby, żeby zapomniał języka kraju, w którym się urodził!), a ja siedzę na balkonie warszawskiego mieszkania i paląc fajkę obserwuję chmury płynące sobie po niebie. Białe chmury sunące cicho i miękko po błękicie letniego nieba - taki banał, prawda? A jednak uświadomiło mi to, że w całej tej bezsensownej galopadzie, że zapomniałem już niemal, jak wyglądają chmury.

Już blisko północ, a poblask wieczornej zorzy jeszcze błąka się niczym echo lub ulotne, przeźroczyste widmo nad zachodnim widnokręgiem. Nieszczęściem współczesnego człowieka jest nieświadomość i bezmyślne przechodzenie - czy raczej przebieganie - obok piękna tego świata. To piękno już nie wróci; miejsca, które minęliśmy biegnąc z zaciśniętymi oczami zostają daleko poza nami, a my gnamy jak oszaleli naprzód - gdzieś tam, gdzie czeka koniec. Czy warto? Czy jest dokąd się spieszyć? Tam, przed nami nie ma nic - nic więcej, poza tym, co jest dziś.
Dlatego czas na zmiany. Czas coś z tym wreszcie zrobić. Będą wpisy, będą opowieści. Będzie...
...ale wszystko w swoim czasie! ;-)

niedziela, 24 stycznia 2010

Dachy o zmierzchu


Z wysokości płaskiego dachu akademika dla studentów zagraniczynych Uniwersytetu imienia Sun Yat-sena w Kantonie, okrywające się z wolna szarym zmierzchem miasto wyglądało niczym morze dachów, wyłaniających się z Ziemi i pogrążających coraz bardziej w opadających, ciemniejących niespiesznie niebiosach. Kampus uniwersytecki, na którego skraju stał mój akademik, pełen był wówczas zieleni (podejrzewam, że dziś wiele z tych dostojnych, starych drzew, głównie banianów i platanów, oraz bezładnie ścielących się u ich szlachetnych stóp zarośli bambusów i bananowców oplecionych zwariowaną plątaniną pnącz, ustąpić musiało miejsca nowo powstałym budynkom. Od tamtego czasu zmieniły się bowiem nie tylko tereny za murem szkoły, ale i sam kampus. Wkrótce po moim wyjeździe z Kantonu, na miejscu dawnego gąszczu zarośli za oknem, stał już kilkunastopiętrowy nowy akademik. Tamten stary był wówczas jeszcze na swoim miejscu, lecz dziś, po niemal dziesięciu latach, bardzo możliwe, że już go nie ma. Wszystko zmienia się w takim tempie...

Stare domy kryjące się w gąszczu kampusu

Wówczas jednak, gęste zarośla i korony potężnych drzew otaczały akademik, w którym mieszkałem. Za oknami pokojów na parterze, gęste zarośla nie dopuszczały światła słonecznego, a po wyjściu na dach, oglądać można było świat ponad drzewami. W okolicy wiele było starych budynków. Niektóre z nich zbudowano jeszcze na początku dwudziestego wieku, ale nawet te ze znacznie późniejszego okresu były omszałe i pokryte ciemniejącymi zaciekami – efekt panującej tu ogromnej wilgotności powietrza. Żadne z nich nie były zbyt wysokie, toteż wyłaniały się, niczym skaliste wyspy z morza zieleni, tu i ówdzie świecąc oknami, niczym latarnie morskie. Dalej – tam, gdzie kończyła się zieloność kampusu, a zaczynała gęsta, chaotyczna zabudowa przedmieść, z ich wąskimi uliczkami i wiecznie poruszającym się, hałaśliwym tłumem – świat niknął już w szarym zmierzchu, a korony drzew tłumiły dobiegający stamtąd gwar, przez co okolica sprawiała wrażenie niezwykle spokojnej i cichej.

wtorek, 19 stycznia 2010

Miasto (1)


Wczorajszy dzień odsuwa się coraz dalej w cień, odchodzi, pozostawiając wspomnienia ciszy, ogromu nieba o zachodzie słońca, majestatycznej zadumy gór. Nie zawsze bywało tak cicho i milcząco, a jednak tak jakoś się dzieje, że właśnie cisza i samotność najbardziej pozostają w pamięci, gdy blakną ludzkie twarze, cichnie zgiełk i gwar zatłoczonych ulic najludniejszego państwa Świata.


***
Siedzę na starym wiklinowym krześle przed wejściem do sklepu nad brzegiem Szmaragdowego Jeziora, na nierównym chodniku. Siedzę, i jak codzień czekam na Ciszę. Przychodzi zawsze przed zmierzchem. Niekiedy wcześniej, w skwarze letniego popołudnia. Pojawia się znikąd, ogarniając świat. Czesto też pojawia się wraz z niknacym w oddali warkotem przejeźdżającego ulicą samochodu, cichnącym odgłosem kroków lub rozmowy przechodniów.


***
Stoję oparty o murek ograniczajacy z jednej strony szkolny korytarz otwarty z jednej strony jak krużganek. Szkoła stoi pusta i cicha, bo to sobota. Odpoczywa od zwykłego gwaru dnia codziennego, gdy po jej salach lekcyjnych, schodach i korytarzach dudnią tysiące małych stóp. Dziś odbywają się tylko zajęcia pozalekcyjne, na które szkoła wynajmuje swoje puste o tej porze sale - plastyka
Z wysokości trzeciego piętra widać wyraźnie ciągnące się nieopodal pasmo górskie zamykające kotlinę, w której leży miasto. Góry są tu zresztą wszędzie dokoła, inaczej, niż na równinach, zamykają horyzont, gdziekolwiek by nie spojrzeć, spinając ziemię z kryształowym błękitem niewyobrażalnie wysokiego sklepienia niebios.
By na ósmą rano dotrzeć do tego nowego osiedla na dalekich półnoncych rubieżach Kunmingu, co sobotę wstaję wcześnie rano i jadę na rowerze niemal czterdzieści minut, bez wzgledu na porę roku – w letnim skwarze, wiosennej ulewie czy zimowym sniegu. Po tym, jak z Osiedla Białego Konia położonego na zachodnich przedmieściach przeprowadziłem się bliżej centrum miasta, i tak mam znacznie bliżej. Jadę najpierw ulicą Ludową na wschód, skręcam na północ, przejeżdżam w pobliżu Uniwersytetu Prowincji Yunnan, znowu skręcam na wschód, a potem znowu na północ. Droga jest długa, prowadzi przez mozaikę nowych osiedli i wcisniętych pomiedzy nie kwartałów dawnej wiejskiej zabudowy. Tego rodzaju przemieszanie jest bardzo znamienne dla krajobrazu współczesnych chińskich miast, rozwijajacych się szybko i dynamicznie, lecz bardzo nierównomiernie. Prawdopodobnie wkrótce się to zmieni i znikną nie tylko wiejska zabudowa stłoczonych, chaotycznie pobudowanych prywatnych domostw z zaułkami nierzadko tak wąskimi, że wysunięte od pierwszego piętra w górę ściany budynków po obu stronach ulicy zbliżają się do siebie tak bardzo, że niesposób otworzyć okna, ani nawet rozróżnić pory dnia, gdyż wogóle nie widać nieba. Zniknie również w większości architektura drugiej połowy ubiegłego wieku - zamknięte osiedla zbudowane przez upadajace dziś jedna po drugiej państwowe “jednostki produkcyjne”, instytucje i przedsiębiorstwa z przeznaczeniem na mieszkania pracownicza. Kunming, jak wszytkie chińskie miasta, radykalnie zmieni swoje oblicze.

sobota, 9 stycznia 2010

Śnieg

No i posypało śniegiem... Po raz pierwszy od tych trzech bezpłciowych lat, po moim powrocie do Polski, kiedy to ani lato nie przypominało lata, ani zima nie była zimą.

Tyle śniegu nie widziałem chyba od pamiętnej podróży do Zachodniego Syczuanu jedenaście lat temu, kiedy to przeprawiając się przez góry do Kangdingu miałem okazję widzieć kilka autobusów leżących na dachach w lesie na zboczu poniżej drogi. Zrozumiałem wtedy, dlaczego do biletów na wszystkie trasy w tym rejonie obowiązkowo trzeba wykupić specjalne ubezpieczenie. Zresztą oficjalnie podawanym wytłumaczeniem odmowy cudzoziemcom wstępu na graniczące z Tybetem górskie obszary prowincji Yunnan, Syczuan, Gansu czy Qinghai zawsze było zagrożenie życia związane ze stanem tamtejszych dróg i deklarowana przez władze chęć uniknięcia kłopotów w razie tragicznego wypadku, w którym zginąłby obywatel jakiegoś innego państwa. Podobnie zresztą motywowano zakaz wstępu do samego Tybetu drogą inną, niż powietrzna. Ktokolwiek podróżował tymi drogami, musi przyznać, że wytłumaczenie to nie jest pozbawione logiki.


czwartek, 31 grudnia 2009

Gongfu cha, czyli sztuka parzenia herbaty (1)

Gongfu oznacza po chińsku sztukę, jakąś szczególną umkiejętność; cha to herbata. Termin gongfu cha to zatem chińska sztuka parzenia herbaty. Zainteresowałem się nią w okresie mojego pobytu na stypendium w Kantonie i stopniowo stała się ona niemal nieodłączną częścią mnie - do tego stopnia, że pasja ta udzieliła się nawet mojemu niespełna dwuletniemu synowi. W Chinach dostępne są dziesiątki odmian herbaty, z których tylko bardzo nikła część dociera na rynki zachodnie, a „artystyczny” sposób jej parzenia, wymagający całkowitego skupienia i uwagi, staje się okazją do zatrzymania i wzięcia oddechu od ogłupiającej galopady codziennego życia.
Owa galopada nie wydawała się zresztą tam w Chinach tak dokuczliwa i paranoiczna, jak po powrocie do Polski. Pamiętam, że miałem nawet czas, by zwrócić uwagę na kolor nieba, na kształty chmur, na odbijający się od jezdni blask zniżającego się ku horyzontowi Słońca, na żeglujący przez nocne niebo sierp Księżyca i na łagodny, letni wiatr wpadający przez otwarte okno. Pamiętam też, że zanurzony w kłębach fajkowego dymu mogłem sobie pozwolić na delektowanie ciszą, która zjawiała się nagle, tuż przed zmierzchem, lub wraz z cichnącym warkowem odjeżdżającego samochodu albo czyichś kroków oddalających się kroków. Tu w Polsce często nie zauważam nawet, czy niebo jest pochmurne czy pogodne.





piątek, 4 grudnia 2009

Powierzchowność zmian


    Szedłem wąską uliczką pośród starych, drewnianych, pokrytych dachówką domów Starego Miasta Dali. Nie byłem tu dawno, choć niegdyś mieszkałem tu przez jakiś czas. Jadąc autobusem z Kunmingu obserwowałem, jak zmienił się krajobraz po drodze, jak rozrosło się miasto Xiaguan, przez które przejeżdża się po drodze, jak pojawiły się nowe budynki w miejsce starych, a miejsce starej drogi zajęła nowoczesna autostrada.
    Również i w dali pojawiło się sporo nowych budynków, a znikło wiele starych. Wraz z nimi odeszła bezpowrotnie część niepowtarzalnej atmosfery od niepamiętnych czasów unoszącej się nad Dali. Nowe, murowane, czyściutko otynkowane na śnieżnobiały kolor domy, w zamyśle architektów nawiązywać miały stylem do tradycyjnego chińskiego budownictwa. Niestety, projekt okazał się nie do końca udany - kwartały nowych budynków okazały się monotonnymi osiedlami dość kiczowatych domków szeregowych, niezbyt udolnie naśladujących starą architekturę. Cóż – połączenie tradycji i nowoczesności nie zawsze jest sprawą łatwą.
    Zmierzch już zapadał i w maleńkich sklepikach i restauracyjkach po obu stronach pnącej się pod łagodny stok, wybrukowanej wielkimi płaskimi kamieniami uliczki zaczęły powoli zapalać się światła. Podniosłem wzrok na wyniosły grzbiet góry Cang, za którym zaszło słońce, i ponad którym skrzyła się teraz wieczorna zorza, a wkrótce, jedna po drugiej, miały zacząć zapalać się gwiazdy. Dali leży w cieniu góry – pomiędzy nią, a jeziorem Er, zajmującym dno doliny, będącej częścią wielkiego uskoku tektonicznego, biegnącego gdzieś z zachodu z Płaskowyżu Tybetańskiego. Dali leży więc w niespokojnej strefie silnych wstrząsów sejsmicznych, które dały o sobie znać niejednokrotnie w historii tego starożytnego miasta, niegdyś stolicy Królestwa Nanzhao.
    Łagodnie pochylone zbocze góry zaczyna wznosić się tuż za płaskim, podmokłym pasem ziem ciągnącym się wzdłuż brzegu jeziora. Tu rozsiadły się wioski rybackie, bogate dzięki bardzo urodzajnym gruntom i dostatkowi ryb w wodach jeziora. Nieco wyżej biegnie nowa szosa, prowadząca w kierunku północno-zachodnim, gdzie góry stają się coraz wyższe i dziksze, i w końcu przekraczająca granice Tybetu. Powyżej tej drogi zbocze zaczyna się wznosić – i tu zaczyna się Stare Miasto. Od góry ogranicza je stara droga, którą od niepamiętnych czasów zdążano na zachód, do znacznie wyżej niż Dali położonego miasta Lijiang, stolicy dawnego państwa narodu Naxi i dalej, do Tybetu. Powyżej starej drogi stok pnie się w górę coraz stromiej. Ziemia tutaj jest kamienista i nieurodzajna, co zmusza ludzi do zarabiania na życie tym, czego jest pod dostatkiem. Mieszkańcy podgórskich wiosek trudnią się więc kamieniarstwem (gdyż kamień, obok drewna, był tu zawsze podstawowym materiałem budowlanym), a prawdopodobnie po części również i kłusownictwem, gdyż tuż ponad wioskami stok staje się bardzo stromy i tu zaczyna się już las, w którym tylko tu i ówdzie pobudowano niewielkich rozmiarów świątynie i klasztory.
Dawniej chłopi z górnych wiosek z nastaniem wiosny wędrowali wysoko w góry w poszukiwaniu odpowiednich kawałków skał. Oddzielali je od podłoża, obrabiali, a potem mozolnie, metr po metrze, transportowali w dół, gdzie mogli je wreszcie sprzedać warsztatom kamieniarskim, które następnie mogły je poddać dalszej obróbce. Zazwyczaj opuszczali swoje domostwa, gdy tylko wiosenne słońce zaczynało topić śniegi na wierzchołkach gór, a wracali późną jesienią. I tak, rok po roku, upływało ich życie.
Nieco poniżej połowy wysokości góry ciągnie się najstarszy szlak, którym od starożytności ongiś karawany jucznych koni zdążały z Dali i położonych bardziej na wschód obszarów na zachód w kierunku Tybetu – Jadeitowa Wstęga. Wyżej góry są już niezamieszkałe, nie ma już nawet klasztorów. Tu kończy się świat kupców i rolników - Bajów z Dali, a zaczyna się świat górali – innych, uboższych narodowości, przede wszystkim Yi. Świat myśliwych i pasterzy. Oto właśnie urok Yunnanu – różnorodność języków, strojów, zwyczajów.



***
    Kiedy tak idę ulicą starego Dali, patrząc, jak zmierzch powoli przechodzi w noc, mając za plecami rozległą panoramę jeziora, a przed sobą wznoszące się pasmo górskie, nad którym rozbłysły już gwiazdy, zdaję sobie nagle sprawę z powierzchowności zmian. Choć znikną stare domki, a miejsce krzywego bruku sprzed setek lat zajmie gładki asfalt, po którym śmigać będą nowoczesne auta, góry i jezioro pozostaną – niezmienne i niewzruszone. Tak, jak zawsze, patrzeć będą w milczeniu, jak w dolinie ludzie rodzą się i umierają, jak budują i burzą swoje domostwa – coraz to inne, na przestrzeni wieków, ale w gruncie rzeczy jakże do siebie podobne. Kiedyś tam, ludzie ci mówić będą może innym językiem, niż ten, który dziś tu rozbrzmiewa; może będą się inaczej ubierać, albo będą uważać coś innego za godne pochwały, coś innego za wstydliwe. Jednak czy tak naprawdę będą różni?
    Sczerniałe dachówki starych domów zasłaniają wznoszące się w oddali u stóp góry Trzy Pagody, mogące uchodzić za jeden z najbardziej charakterystycznych symboli Dali. Zbudowano je bardzo dawno temu. Uważa się, że najstarsza i najwyższa z nich, sięgająca niemal 70 metrów, zbudowana została w latach 824 - 859 naszej ery. Od tamtego czasu, niejednokrotnie nawiedzały Dali trzęsienia ziemi – a jednak pagody stoją nienaruszone. Niewielkie i słabe, niczym igiełki w porównaniu z ogromem gór, ale jakże stare, w porównaniu ze wszystkim innym, co po nich w Dali wybudowano!
    Plusk wody w ciemności. To strumienie spływające z gór na swojej drodze ku jezioru napotykają Stare Miasto. Tu ujęte zostały w kamienne koryta i szemrzą wzdłuż wąskich, wiekowych uliczek, dodając Dali uroku. Kiedyś strumieni było znacznie więcej, a każdy z nich niósł z sobą wiele wody. Dziś część wyschła, a te, które pozostały – kurczą się z roku na rok.