niedziela, 29 listopada 2009

Księżyc nad Taipei

   Księżyc kojarzy mi się zawsze z samotnością. Może dlatego, że w zgiełku, gdy ktoś obok bezustannie gada, nie ma już miejsca, by na niego zwrócić uwagę. On sam zaś - nigdy nic nie mówi. Jest jak prawdziwy przyjaciel, który po prostu jest. Niczego nie chce, niczego nie oczekuje, ani na nic nie ma nadziei. Po prostu jest sobie – w pełnym znaczeniu tych słów!
   Gdy mieszkałem na wschodnich przedmieściach Taipei, w dzielnicy Mudża, w blaszanej przybudówce na dachu domu, miałem do dyspozycji duży taras z widokiem na niedalekie góry i Księżyc dotrzymywał mi towarzystwa niemal co wieczór. Oglądałem jego wschód, patrzyłem na jego wędrówkę po nieboskłonie – a nierzadko żegnałem go, gdy znikał za horyzontem. Mieszkajacy o piętro niżej właściciel wybudował sobie ten blaszany stryszek zgodnie z praktykowanym tu powszechnie zwyczajem, że powierzchnia dachu przykrywającego budynek należy do tego, kto mieszka na najwyższym piętrze. W przybudówce urządził sobie pokój modlitewny, oraz dwie spore sypialnie na wynajem, łazienkę i kuchnię. Był gorliwie praktykującym buddystą – wstawał codziennie bardzo wcześnie i od szóstej rano stukał miarowo w tak zwaną „rybę”, czyli rodziaj instrumentu perkusyjnego używany w buddyjskich praktykach modlitewnych - specjalnie wydrążony klocek, który przy postukiwaniu drewniana pałeczką wydawał donośny dźwięk i lekko zawodzącym głosem recytował sutry. Ponieważ tuż za ścianą był pokój, który mi wynajął, nie musiałem używać budzika.
   Słowo „mudża” oznacza po chińsku „palisada” i jest pamiątką, jak mi ktoś tłumaczył, po japońskiej okupacji Tajwanu, kiedy to miasto opanowane było przez wojska okupacyjne; lecz w góry władza Japończyków nie sięgała. Nie ośmielali się tam nawet zapuszczać w obawie przed atakami partyzantów, głównie należących do górskich mniejszości narodowych. Dlatego, dla ochrony przed napadami górali, zbudowali u wschodnich granic Taipei drewnianą palisadę, która wyznaczała kres obszaru, gdzie czuli się bezpieczni. Zgodnie ze stosowana tu nadala tzw. transktypcją Wade – Gilesa, słowo to zapisuje się „Mucha” - co niezmiennie było dla mnie źródłem wesołości.
   Mieszkanie pod blaszanym dachem było dość uciążliwe jeszcze z innego powodu, niż przymusowe pobudki o szóstej rano zwłaszcza w okresie letnich upałów. Dach nagrzewał się bardzo podczas dnia, gdy więc wracałem wieczorem po zajeciach na uniwersytecie, wypadało mi spać w istnym piekarniku: nie pomagały nawet otwarte drzwi i okno oraz włączony elektryczny wentylator, gdyż nagrzany dach i ściany dopiero nad ranem przestawały wypromieniwywać ciepło. 


Taki właśnie miałem widokz okna mojego poddasza...


   Po pół roku postnowiłem przenieść się bliżej szkoły i centrum miasta. Zamiast blaszanego poddasza miałem teraz malutki pokoik z dwoma okienkami i klimatyzatorem (choć używałem go rzadko, gdyż pożerał straszne ilości prądu, za które oczywiście musiałem płacić). Niestety, z okien nie widać było księżyca ani gwiazd – tylko mały skrawek nieba, gdyż domy po drugiej stronie wąskiej uliczki zasłaniały je niemal całkowicie.
Nieopodal płynęła rzeka. Szło się wąskimi uliczkami nieco w dół. Pamiętam najbardziej krzew tuberozy, rosnący tuż za bramą czyjegoś domu. Kiedy się wieczorem ten dom mijało, intensywny zapach przyprawiał niemal o zawrót głowy. Tuberoza nazywa się po chińsku czyli „Pachnąca nocą”. Nie ma w tym ani trochę przesady, gdyż za dnia rzeczywiście żadnego zapachu w okolicy nie dawało się wyczuć.
   Później mijało się dziwny hotel z rzeźbami kamiennych straszydeł nad wejściem. Robił trochę niesamowite wrażenie, bo nie widziałem w nim nigdy żadnego ruchu – nikt nie wchodził, ani nie wychodził. A jednak był cały czas czynny – szary, cichy, trochę posępny i złowróżbny. Dalej była chałaśliwa trasa szybkiego ruchu biegnąca wzdłuż rzeki – przechodziło się przez nią kładką. I już było się nad rzeką. Jeszcze tylko szeroki pas trawnika, gdzie za dnia przechadzali się ludzie z psami i dziecinnymi wóżkami, i było się nad brzegiem rzeki.
Stała tu niewielka świątynka. Naprawdę niewielka, gdyż cały budynek wysokością swoją nie przewyższał wzrostu dorosłej osoby – porównać by ją można z przydrożną kapliczką. Stała nisko nad brzegiem, ufundowana, jak głosił napis, na pamiątkę kilkorga dzieci, które tu w swoim czasie utonęły. Lubiłem tu przychodzić późnym wieczorem i patrzeć, jak rzeka wzbiera, burzy się i cofa pod naporem przypływu. Do morza było stąd niedaleko. Na Tajwanie zresztą nigdzie nie jest ono specjalnie odległe, choć w górzystym wnętrzu wyspy tak się go nie czuje. Woda wzbierała, odbijając księżyc - najlepszego towarzysza samotności i kompana do kieliszka – a świat otulony nocą płynął sobie w ciszy gdzieś poza moimi plecami.

środa, 25 listopada 2009

Woda z gorących źródeł



    Jesienny, mglisty zmierzch zapadł już na dobre. Idę ścieżką wzdłuż torów tramwajowych, pod rzędem starych, wspaniałych topól. Zimne powietrze nieprzyjemnie szczypie w dłonie, w twarz, wciska się pod ubranie.




***
    Plusk wody rozpryskującej się na białym kafelkowym blacie. W Chinach tego typu półka z lekko uniesionym brzegiem, by woda nie spływała na nogi stojącej przy niej osoby, służy za uniwersalny zlewozmywak i umywalkę. Myje się tu twarz, produkty żywnościowe, a także pierze się ubrania. Zazwyczaj jednak, woda lecąca z kranu jest bardzo zimna, zwłaszcza w górach i na Południu. Jednak ta woda jest bardzo ciepła. Płynie prosto z gorących źródeł, których wiele jest w okolicy. Parując, przyjemnie grzeje zziębnięte ręce.
    Jest połowa stycznia i na szczytach gór po drugiej stornie doliny od dawna leży śnieg, ale w dolinie ani śladu bieli. Wiele jest za to kurzu. Wyboiste, poryte koleinami, kręte drogi oplatają położoną na zboczu doliny tybetańską wioskę, niczym pajęczyna. Wszystko jest beżowo-szare, przykurzone. Wszechobecny kurz jest chyba zresztą nieodłącznym atrybutem Tybetu. Góry są wszędzie – wielkie i majestatyczne; w porównaniu z nimi człowiek wydaje się bardzo mało znaczący.
    Sponad otaczających każde domostwo obwałowań z wysuszonego błota i gliny, wyłaniają się korony starych grusz i orzechów włoskich. Drzewa te, tak bardzo dodające przyjazności i gościnności tej w gruncie rzeczy dzikiej i ponurej, pełnej kamieni, pyłu i zaschniętej gliny okolicy, są tu najpospolitsze i przy każdej wizycie u tutejszych ludzi można być pewnym poczęstunku - właśnie orzechami i gruszkami. No, i oczywiście herbatą. Dziwna to herbata, bo z dodatkiem soli i masła, oraz tłuczonych orzechów. Smakuje może raczej jak zupa, ale w zimny, wietrzny dzień cóż lepiej pokrzepi i nie doda sił? Niejednokrotnie, gdy idę drogą, zza bram gospodarstw wypadają rozczochrane i umorusane tybetańskie dzieci, podbiegają i wciskają mi do rąk dojrzałe gruszki i orzechy. Choć okolice te należą do biedniejszych w Chinach, ludzie tutejsi są wciąż jeszcze serdeczni i życzliwi.
    Nieopodal, po drugiej stronie wąwozu, leży miasteczko Yanjing, co oznacza „Solna Studnia”. Nazwa wzięła się od starożytnej i nadal tu stosowanej metody otrzymywania soli poprzez odparowanie solanki bijącej ze źródeł tuż nad brzegiem rzeki. Wodę tę miejscowe wieśniaczki zbierają do beczek, które następnie wnoszą na plecach stromymi ścieżkami w górę zboczy wąwozu, gdzie wspierają się na drewnianych palach tak zwane „pola solne”. Są to platformy zbudowane z desek, pokrytych następnie mułem i błotem, na które wylewa się solankę, by odparowała. Wtedy na powierzchni błota pojawia się cienka, biała warstwa kryształków soli, którą ostrożnie się zeskrobuje, pakuje do worków i niesie na plecach do leżącego powyżej „solnych pól” miasteczka, skąd wędruje ona dalej w Świat. Niegdyś miejscowa sól była słynna i ceniona w tej części Tybetu, oraz niedalekim Yunnanie. Później dopiero zauważono, że nadzwyczaj uboga w jod, wywołuje przerost tarczycy i wiele innych dolegliwości. Tym sposobem sól z Yanjing spadła do rangi produktu dla biedaków.