czwartek, 31 grudnia 2009

Gongfu cha, czyli sztuka parzenia herbaty (1)

Gongfu oznacza po chińsku sztukę, jakąś szczególną umkiejętność; cha to herbata. Termin gongfu cha to zatem chińska sztuka parzenia herbaty. Zainteresowałem się nią w okresie mojego pobytu na stypendium w Kantonie i stopniowo stała się ona niemal nieodłączną częścią mnie - do tego stopnia, że pasja ta udzieliła się nawet mojemu niespełna dwuletniemu synowi. W Chinach dostępne są dziesiątki odmian herbaty, z których tylko bardzo nikła część dociera na rynki zachodnie, a „artystyczny” sposób jej parzenia, wymagający całkowitego skupienia i uwagi, staje się okazją do zatrzymania i wzięcia oddechu od ogłupiającej galopady codziennego życia.
Owa galopada nie wydawała się zresztą tam w Chinach tak dokuczliwa i paranoiczna, jak po powrocie do Polski. Pamiętam, że miałem nawet czas, by zwrócić uwagę na kolor nieba, na kształty chmur, na odbijający się od jezdni blask zniżającego się ku horyzontowi Słońca, na żeglujący przez nocne niebo sierp Księżyca i na łagodny, letni wiatr wpadający przez otwarte okno. Pamiętam też, że zanurzony w kłębach fajkowego dymu mogłem sobie pozwolić na delektowanie ciszą, która zjawiała się nagle, tuż przed zmierzchem, lub wraz z cichnącym warkowem odjeżdżającego samochodu albo czyichś kroków oddalających się kroków. Tu w Polsce często nie zauważam nawet, czy niebo jest pochmurne czy pogodne.





piątek, 4 grudnia 2009

Powierzchowność zmian


    Szedłem wąską uliczką pośród starych, drewnianych, pokrytych dachówką domów Starego Miasta Dali. Nie byłem tu dawno, choć niegdyś mieszkałem tu przez jakiś czas. Jadąc autobusem z Kunmingu obserwowałem, jak zmienił się krajobraz po drodze, jak rozrosło się miasto Xiaguan, przez które przejeżdża się po drodze, jak pojawiły się nowe budynki w miejsce starych, a miejsce starej drogi zajęła nowoczesna autostrada.
    Również i w dali pojawiło się sporo nowych budynków, a znikło wiele starych. Wraz z nimi odeszła bezpowrotnie część niepowtarzalnej atmosfery od niepamiętnych czasów unoszącej się nad Dali. Nowe, murowane, czyściutko otynkowane na śnieżnobiały kolor domy, w zamyśle architektów nawiązywać miały stylem do tradycyjnego chińskiego budownictwa. Niestety, projekt okazał się nie do końca udany - kwartały nowych budynków okazały się monotonnymi osiedlami dość kiczowatych domków szeregowych, niezbyt udolnie naśladujących starą architekturę. Cóż – połączenie tradycji i nowoczesności nie zawsze jest sprawą łatwą.
    Zmierzch już zapadał i w maleńkich sklepikach i restauracyjkach po obu stronach pnącej się pod łagodny stok, wybrukowanej wielkimi płaskimi kamieniami uliczki zaczęły powoli zapalać się światła. Podniosłem wzrok na wyniosły grzbiet góry Cang, za którym zaszło słońce, i ponad którym skrzyła się teraz wieczorna zorza, a wkrótce, jedna po drugiej, miały zacząć zapalać się gwiazdy. Dali leży w cieniu góry – pomiędzy nią, a jeziorem Er, zajmującym dno doliny, będącej częścią wielkiego uskoku tektonicznego, biegnącego gdzieś z zachodu z Płaskowyżu Tybetańskiego. Dali leży więc w niespokojnej strefie silnych wstrząsów sejsmicznych, które dały o sobie znać niejednokrotnie w historii tego starożytnego miasta, niegdyś stolicy Królestwa Nanzhao.
    Łagodnie pochylone zbocze góry zaczyna wznosić się tuż za płaskim, podmokłym pasem ziem ciągnącym się wzdłuż brzegu jeziora. Tu rozsiadły się wioski rybackie, bogate dzięki bardzo urodzajnym gruntom i dostatkowi ryb w wodach jeziora. Nieco wyżej biegnie nowa szosa, prowadząca w kierunku północno-zachodnim, gdzie góry stają się coraz wyższe i dziksze, i w końcu przekraczająca granice Tybetu. Powyżej tej drogi zbocze zaczyna się wznosić – i tu zaczyna się Stare Miasto. Od góry ogranicza je stara droga, którą od niepamiętnych czasów zdążano na zachód, do znacznie wyżej niż Dali położonego miasta Lijiang, stolicy dawnego państwa narodu Naxi i dalej, do Tybetu. Powyżej starej drogi stok pnie się w górę coraz stromiej. Ziemia tutaj jest kamienista i nieurodzajna, co zmusza ludzi do zarabiania na życie tym, czego jest pod dostatkiem. Mieszkańcy podgórskich wiosek trudnią się więc kamieniarstwem (gdyż kamień, obok drewna, był tu zawsze podstawowym materiałem budowlanym), a prawdopodobnie po części również i kłusownictwem, gdyż tuż ponad wioskami stok staje się bardzo stromy i tu zaczyna się już las, w którym tylko tu i ówdzie pobudowano niewielkich rozmiarów świątynie i klasztory.
Dawniej chłopi z górnych wiosek z nastaniem wiosny wędrowali wysoko w góry w poszukiwaniu odpowiednich kawałków skał. Oddzielali je od podłoża, obrabiali, a potem mozolnie, metr po metrze, transportowali w dół, gdzie mogli je wreszcie sprzedać warsztatom kamieniarskim, które następnie mogły je poddać dalszej obróbce. Zazwyczaj opuszczali swoje domostwa, gdy tylko wiosenne słońce zaczynało topić śniegi na wierzchołkach gór, a wracali późną jesienią. I tak, rok po roku, upływało ich życie.
Nieco poniżej połowy wysokości góry ciągnie się najstarszy szlak, którym od starożytności ongiś karawany jucznych koni zdążały z Dali i położonych bardziej na wschód obszarów na zachód w kierunku Tybetu – Jadeitowa Wstęga. Wyżej góry są już niezamieszkałe, nie ma już nawet klasztorów. Tu kończy się świat kupców i rolników - Bajów z Dali, a zaczyna się świat górali – innych, uboższych narodowości, przede wszystkim Yi. Świat myśliwych i pasterzy. Oto właśnie urok Yunnanu – różnorodność języków, strojów, zwyczajów.



***
    Kiedy tak idę ulicą starego Dali, patrząc, jak zmierzch powoli przechodzi w noc, mając za plecami rozległą panoramę jeziora, a przed sobą wznoszące się pasmo górskie, nad którym rozbłysły już gwiazdy, zdaję sobie nagle sprawę z powierzchowności zmian. Choć znikną stare domki, a miejsce krzywego bruku sprzed setek lat zajmie gładki asfalt, po którym śmigać będą nowoczesne auta, góry i jezioro pozostaną – niezmienne i niewzruszone. Tak, jak zawsze, patrzeć będą w milczeniu, jak w dolinie ludzie rodzą się i umierają, jak budują i burzą swoje domostwa – coraz to inne, na przestrzeni wieków, ale w gruncie rzeczy jakże do siebie podobne. Kiedyś tam, ludzie ci mówić będą może innym językiem, niż ten, który dziś tu rozbrzmiewa; może będą się inaczej ubierać, albo będą uważać coś innego za godne pochwały, coś innego za wstydliwe. Jednak czy tak naprawdę będą różni?
    Sczerniałe dachówki starych domów zasłaniają wznoszące się w oddali u stóp góry Trzy Pagody, mogące uchodzić za jeden z najbardziej charakterystycznych symboli Dali. Zbudowano je bardzo dawno temu. Uważa się, że najstarsza i najwyższa z nich, sięgająca niemal 70 metrów, zbudowana została w latach 824 - 859 naszej ery. Od tamtego czasu, niejednokrotnie nawiedzały Dali trzęsienia ziemi – a jednak pagody stoją nienaruszone. Niewielkie i słabe, niczym igiełki w porównaniu z ogromem gór, ale jakże stare, w porównaniu ze wszystkim innym, co po nich w Dali wybudowano!
    Plusk wody w ciemności. To strumienie spływające z gór na swojej drodze ku jezioru napotykają Stare Miasto. Tu ujęte zostały w kamienne koryta i szemrzą wzdłuż wąskich, wiekowych uliczek, dodając Dali uroku. Kiedyś strumieni było znacznie więcej, a każdy z nich niósł z sobą wiele wody. Dziś część wyschła, a te, które pozostały – kurczą się z roku na rok.

niedziela, 29 listopada 2009

Księżyc nad Taipei

   Księżyc kojarzy mi się zawsze z samotnością. Może dlatego, że w zgiełku, gdy ktoś obok bezustannie gada, nie ma już miejsca, by na niego zwrócić uwagę. On sam zaś - nigdy nic nie mówi. Jest jak prawdziwy przyjaciel, który po prostu jest. Niczego nie chce, niczego nie oczekuje, ani na nic nie ma nadziei. Po prostu jest sobie – w pełnym znaczeniu tych słów!
   Gdy mieszkałem na wschodnich przedmieściach Taipei, w dzielnicy Mudża, w blaszanej przybudówce na dachu domu, miałem do dyspozycji duży taras z widokiem na niedalekie góry i Księżyc dotrzymywał mi towarzystwa niemal co wieczór. Oglądałem jego wschód, patrzyłem na jego wędrówkę po nieboskłonie – a nierzadko żegnałem go, gdy znikał za horyzontem. Mieszkajacy o piętro niżej właściciel wybudował sobie ten blaszany stryszek zgodnie z praktykowanym tu powszechnie zwyczajem, że powierzchnia dachu przykrywającego budynek należy do tego, kto mieszka na najwyższym piętrze. W przybudówce urządził sobie pokój modlitewny, oraz dwie spore sypialnie na wynajem, łazienkę i kuchnię. Był gorliwie praktykującym buddystą – wstawał codziennie bardzo wcześnie i od szóstej rano stukał miarowo w tak zwaną „rybę”, czyli rodziaj instrumentu perkusyjnego używany w buddyjskich praktykach modlitewnych - specjalnie wydrążony klocek, który przy postukiwaniu drewniana pałeczką wydawał donośny dźwięk i lekko zawodzącym głosem recytował sutry. Ponieważ tuż za ścianą był pokój, który mi wynajął, nie musiałem używać budzika.
   Słowo „mudża” oznacza po chińsku „palisada” i jest pamiątką, jak mi ktoś tłumaczył, po japońskiej okupacji Tajwanu, kiedy to miasto opanowane było przez wojska okupacyjne; lecz w góry władza Japończyków nie sięgała. Nie ośmielali się tam nawet zapuszczać w obawie przed atakami partyzantów, głównie należących do górskich mniejszości narodowych. Dlatego, dla ochrony przed napadami górali, zbudowali u wschodnich granic Taipei drewnianą palisadę, która wyznaczała kres obszaru, gdzie czuli się bezpieczni. Zgodnie ze stosowana tu nadala tzw. transktypcją Wade – Gilesa, słowo to zapisuje się „Mucha” - co niezmiennie było dla mnie źródłem wesołości.
   Mieszkanie pod blaszanym dachem było dość uciążliwe jeszcze z innego powodu, niż przymusowe pobudki o szóstej rano zwłaszcza w okresie letnich upałów. Dach nagrzewał się bardzo podczas dnia, gdy więc wracałem wieczorem po zajeciach na uniwersytecie, wypadało mi spać w istnym piekarniku: nie pomagały nawet otwarte drzwi i okno oraz włączony elektryczny wentylator, gdyż nagrzany dach i ściany dopiero nad ranem przestawały wypromieniwywać ciepło. 


Taki właśnie miałem widokz okna mojego poddasza...


   Po pół roku postnowiłem przenieść się bliżej szkoły i centrum miasta. Zamiast blaszanego poddasza miałem teraz malutki pokoik z dwoma okienkami i klimatyzatorem (choć używałem go rzadko, gdyż pożerał straszne ilości prądu, za które oczywiście musiałem płacić). Niestety, z okien nie widać było księżyca ani gwiazd – tylko mały skrawek nieba, gdyż domy po drugiej stronie wąskiej uliczki zasłaniały je niemal całkowicie.
Nieopodal płynęła rzeka. Szło się wąskimi uliczkami nieco w dół. Pamiętam najbardziej krzew tuberozy, rosnący tuż za bramą czyjegoś domu. Kiedy się wieczorem ten dom mijało, intensywny zapach przyprawiał niemal o zawrót głowy. Tuberoza nazywa się po chińsku czyli „Pachnąca nocą”. Nie ma w tym ani trochę przesady, gdyż za dnia rzeczywiście żadnego zapachu w okolicy nie dawało się wyczuć.
   Później mijało się dziwny hotel z rzeźbami kamiennych straszydeł nad wejściem. Robił trochę niesamowite wrażenie, bo nie widziałem w nim nigdy żadnego ruchu – nikt nie wchodził, ani nie wychodził. A jednak był cały czas czynny – szary, cichy, trochę posępny i złowróżbny. Dalej była chałaśliwa trasa szybkiego ruchu biegnąca wzdłuż rzeki – przechodziło się przez nią kładką. I już było się nad rzeką. Jeszcze tylko szeroki pas trawnika, gdzie za dnia przechadzali się ludzie z psami i dziecinnymi wóżkami, i było się nad brzegiem rzeki.
Stała tu niewielka świątynka. Naprawdę niewielka, gdyż cały budynek wysokością swoją nie przewyższał wzrostu dorosłej osoby – porównać by ją można z przydrożną kapliczką. Stała nisko nad brzegiem, ufundowana, jak głosił napis, na pamiątkę kilkorga dzieci, które tu w swoim czasie utonęły. Lubiłem tu przychodzić późnym wieczorem i patrzeć, jak rzeka wzbiera, burzy się i cofa pod naporem przypływu. Do morza było stąd niedaleko. Na Tajwanie zresztą nigdzie nie jest ono specjalnie odległe, choć w górzystym wnętrzu wyspy tak się go nie czuje. Woda wzbierała, odbijając księżyc - najlepszego towarzysza samotności i kompana do kieliszka – a świat otulony nocą płynął sobie w ciszy gdzieś poza moimi plecami.

środa, 25 listopada 2009

Woda z gorących źródeł



    Jesienny, mglisty zmierzch zapadł już na dobre. Idę ścieżką wzdłuż torów tramwajowych, pod rzędem starych, wspaniałych topól. Zimne powietrze nieprzyjemnie szczypie w dłonie, w twarz, wciska się pod ubranie.




***
    Plusk wody rozpryskującej się na białym kafelkowym blacie. W Chinach tego typu półka z lekko uniesionym brzegiem, by woda nie spływała na nogi stojącej przy niej osoby, służy za uniwersalny zlewozmywak i umywalkę. Myje się tu twarz, produkty żywnościowe, a także pierze się ubrania. Zazwyczaj jednak, woda lecąca z kranu jest bardzo zimna, zwłaszcza w górach i na Południu. Jednak ta woda jest bardzo ciepła. Płynie prosto z gorących źródeł, których wiele jest w okolicy. Parując, przyjemnie grzeje zziębnięte ręce.
    Jest połowa stycznia i na szczytach gór po drugiej stornie doliny od dawna leży śnieg, ale w dolinie ani śladu bieli. Wiele jest za to kurzu. Wyboiste, poryte koleinami, kręte drogi oplatają położoną na zboczu doliny tybetańską wioskę, niczym pajęczyna. Wszystko jest beżowo-szare, przykurzone. Wszechobecny kurz jest chyba zresztą nieodłącznym atrybutem Tybetu. Góry są wszędzie – wielkie i majestatyczne; w porównaniu z nimi człowiek wydaje się bardzo mało znaczący.
    Sponad otaczających każde domostwo obwałowań z wysuszonego błota i gliny, wyłaniają się korony starych grusz i orzechów włoskich. Drzewa te, tak bardzo dodające przyjazności i gościnności tej w gruncie rzeczy dzikiej i ponurej, pełnej kamieni, pyłu i zaschniętej gliny okolicy, są tu najpospolitsze i przy każdej wizycie u tutejszych ludzi można być pewnym poczęstunku - właśnie orzechami i gruszkami. No, i oczywiście herbatą. Dziwna to herbata, bo z dodatkiem soli i masła, oraz tłuczonych orzechów. Smakuje może raczej jak zupa, ale w zimny, wietrzny dzień cóż lepiej pokrzepi i nie doda sił? Niejednokrotnie, gdy idę drogą, zza bram gospodarstw wypadają rozczochrane i umorusane tybetańskie dzieci, podbiegają i wciskają mi do rąk dojrzałe gruszki i orzechy. Choć okolice te należą do biedniejszych w Chinach, ludzie tutejsi są wciąż jeszcze serdeczni i życzliwi.
    Nieopodal, po drugiej stronie wąwozu, leży miasteczko Yanjing, co oznacza „Solna Studnia”. Nazwa wzięła się od starożytnej i nadal tu stosowanej metody otrzymywania soli poprzez odparowanie solanki bijącej ze źródeł tuż nad brzegiem rzeki. Wodę tę miejscowe wieśniaczki zbierają do beczek, które następnie wnoszą na plecach stromymi ścieżkami w górę zboczy wąwozu, gdzie wspierają się na drewnianych palach tak zwane „pola solne”. Są to platformy zbudowane z desek, pokrytych następnie mułem i błotem, na które wylewa się solankę, by odparowała. Wtedy na powierzchni błota pojawia się cienka, biała warstwa kryształków soli, którą ostrożnie się zeskrobuje, pakuje do worków i niesie na plecach do leżącego powyżej „solnych pól” miasteczka, skąd wędruje ona dalej w Świat. Niegdyś miejscowa sól była słynna i ceniona w tej części Tybetu, oraz niedalekim Yunnanie. Później dopiero zauważono, że nadzwyczaj uboga w jod, wywołuje przerost tarczycy i wiele innych dolegliwości. Tym sposobem sól z Yanjing spadła do rangi produktu dla biedaków.