niedziela, 24 stycznia 2010

Dachy o zmierzchu


Z wysokości płaskiego dachu akademika dla studentów zagraniczynych Uniwersytetu imienia Sun Yat-sena w Kantonie, okrywające się z wolna szarym zmierzchem miasto wyglądało niczym morze dachów, wyłaniających się z Ziemi i pogrążających coraz bardziej w opadających, ciemniejących niespiesznie niebiosach. Kampus uniwersytecki, na którego skraju stał mój akademik, pełen był wówczas zieleni (podejrzewam, że dziś wiele z tych dostojnych, starych drzew, głównie banianów i platanów, oraz bezładnie ścielących się u ich szlachetnych stóp zarośli bambusów i bananowców oplecionych zwariowaną plątaniną pnącz, ustąpić musiało miejsca nowo powstałym budynkom. Od tamtego czasu zmieniły się bowiem nie tylko tereny za murem szkoły, ale i sam kampus. Wkrótce po moim wyjeździe z Kantonu, na miejscu dawnego gąszczu zarośli za oknem, stał już kilkunastopiętrowy nowy akademik. Tamten stary był wówczas jeszcze na swoim miejscu, lecz dziś, po niemal dziesięciu latach, bardzo możliwe, że już go nie ma. Wszystko zmienia się w takim tempie...

Stare domy kryjące się w gąszczu kampusu

Wówczas jednak, gęste zarośla i korony potężnych drzew otaczały akademik, w którym mieszkałem. Za oknami pokojów na parterze, gęste zarośla nie dopuszczały światła słonecznego, a po wyjściu na dach, oglądać można było świat ponad drzewami. W okolicy wiele było starych budynków. Niektóre z nich zbudowano jeszcze na początku dwudziestego wieku, ale nawet te ze znacznie późniejszego okresu były omszałe i pokryte ciemniejącymi zaciekami – efekt panującej tu ogromnej wilgotności powietrza. Żadne z nich nie były zbyt wysokie, toteż wyłaniały się, niczym skaliste wyspy z morza zieleni, tu i ówdzie świecąc oknami, niczym latarnie morskie. Dalej – tam, gdzie kończyła się zieloność kampusu, a zaczynała gęsta, chaotyczna zabudowa przedmieść, z ich wąskimi uliczkami i wiecznie poruszającym się, hałaśliwym tłumem – świat niknął już w szarym zmierzchu, a korony drzew tłumiły dobiegający stamtąd gwar, przez co okolica sprawiała wrażenie niezwykle spokojnej i cichej.

wtorek, 19 stycznia 2010

Miasto (1)


Wczorajszy dzień odsuwa się coraz dalej w cień, odchodzi, pozostawiając wspomnienia ciszy, ogromu nieba o zachodzie słońca, majestatycznej zadumy gór. Nie zawsze bywało tak cicho i milcząco, a jednak tak jakoś się dzieje, że właśnie cisza i samotność najbardziej pozostają w pamięci, gdy blakną ludzkie twarze, cichnie zgiełk i gwar zatłoczonych ulic najludniejszego państwa Świata.


***
Siedzę na starym wiklinowym krześle przed wejściem do sklepu nad brzegiem Szmaragdowego Jeziora, na nierównym chodniku. Siedzę, i jak codzień czekam na Ciszę. Przychodzi zawsze przed zmierzchem. Niekiedy wcześniej, w skwarze letniego popołudnia. Pojawia się znikąd, ogarniając świat. Czesto też pojawia się wraz z niknacym w oddali warkotem przejeźdżającego ulicą samochodu, cichnącym odgłosem kroków lub rozmowy przechodniów.


***
Stoję oparty o murek ograniczajacy z jednej strony szkolny korytarz otwarty z jednej strony jak krużganek. Szkoła stoi pusta i cicha, bo to sobota. Odpoczywa od zwykłego gwaru dnia codziennego, gdy po jej salach lekcyjnych, schodach i korytarzach dudnią tysiące małych stóp. Dziś odbywają się tylko zajęcia pozalekcyjne, na które szkoła wynajmuje swoje puste o tej porze sale - plastyka
Z wysokości trzeciego piętra widać wyraźnie ciągnące się nieopodal pasmo górskie zamykające kotlinę, w której leży miasto. Góry są tu zresztą wszędzie dokoła, inaczej, niż na równinach, zamykają horyzont, gdziekolwiek by nie spojrzeć, spinając ziemię z kryształowym błękitem niewyobrażalnie wysokiego sklepienia niebios.
By na ósmą rano dotrzeć do tego nowego osiedla na dalekich półnoncych rubieżach Kunmingu, co sobotę wstaję wcześnie rano i jadę na rowerze niemal czterdzieści minut, bez wzgledu na porę roku – w letnim skwarze, wiosennej ulewie czy zimowym sniegu. Po tym, jak z Osiedla Białego Konia położonego na zachodnich przedmieściach przeprowadziłem się bliżej centrum miasta, i tak mam znacznie bliżej. Jadę najpierw ulicą Ludową na wschód, skręcam na północ, przejeżdżam w pobliżu Uniwersytetu Prowincji Yunnan, znowu skręcam na wschód, a potem znowu na północ. Droga jest długa, prowadzi przez mozaikę nowych osiedli i wcisniętych pomiedzy nie kwartałów dawnej wiejskiej zabudowy. Tego rodzaju przemieszanie jest bardzo znamienne dla krajobrazu współczesnych chińskich miast, rozwijajacych się szybko i dynamicznie, lecz bardzo nierównomiernie. Prawdopodobnie wkrótce się to zmieni i znikną nie tylko wiejska zabudowa stłoczonych, chaotycznie pobudowanych prywatnych domostw z zaułkami nierzadko tak wąskimi, że wysunięte od pierwszego piętra w górę ściany budynków po obu stronach ulicy zbliżają się do siebie tak bardzo, że niesposób otworzyć okna, ani nawet rozróżnić pory dnia, gdyż wogóle nie widać nieba. Zniknie również w większości architektura drugiej połowy ubiegłego wieku - zamknięte osiedla zbudowane przez upadajace dziś jedna po drugiej państwowe “jednostki produkcyjne”, instytucje i przedsiębiorstwa z przeznaczeniem na mieszkania pracownicza. Kunming, jak wszytkie chińskie miasta, radykalnie zmieni swoje oblicze.

sobota, 9 stycznia 2010

Śnieg

No i posypało śniegiem... Po raz pierwszy od tych trzech bezpłciowych lat, po moim powrocie do Polski, kiedy to ani lato nie przypominało lata, ani zima nie była zimą.

Tyle śniegu nie widziałem chyba od pamiętnej podróży do Zachodniego Syczuanu jedenaście lat temu, kiedy to przeprawiając się przez góry do Kangdingu miałem okazję widzieć kilka autobusów leżących na dachach w lesie na zboczu poniżej drogi. Zrozumiałem wtedy, dlaczego do biletów na wszystkie trasy w tym rejonie obowiązkowo trzeba wykupić specjalne ubezpieczenie. Zresztą oficjalnie podawanym wytłumaczeniem odmowy cudzoziemcom wstępu na graniczące z Tybetem górskie obszary prowincji Yunnan, Syczuan, Gansu czy Qinghai zawsze było zagrożenie życia związane ze stanem tamtejszych dróg i deklarowana przez władze chęć uniknięcia kłopotów w razie tragicznego wypadku, w którym zginąłby obywatel jakiegoś innego państwa. Podobnie zresztą motywowano zakaz wstępu do samego Tybetu drogą inną, niż powietrzna. Ktokolwiek podróżował tymi drogami, musi przyznać, że wytłumaczenie to nie jest pozbawione logiki.