środa, 25 listopada 2009

Woda z gorących źródeł



    Jesienny, mglisty zmierzch zapadł już na dobre. Idę ścieżką wzdłuż torów tramwajowych, pod rzędem starych, wspaniałych topól. Zimne powietrze nieprzyjemnie szczypie w dłonie, w twarz, wciska się pod ubranie.




***
    Plusk wody rozpryskującej się na białym kafelkowym blacie. W Chinach tego typu półka z lekko uniesionym brzegiem, by woda nie spływała na nogi stojącej przy niej osoby, służy za uniwersalny zlewozmywak i umywalkę. Myje się tu twarz, produkty żywnościowe, a także pierze się ubrania. Zazwyczaj jednak, woda lecąca z kranu jest bardzo zimna, zwłaszcza w górach i na Południu. Jednak ta woda jest bardzo ciepła. Płynie prosto z gorących źródeł, których wiele jest w okolicy. Parując, przyjemnie grzeje zziębnięte ręce.
    Jest połowa stycznia i na szczytach gór po drugiej stornie doliny od dawna leży śnieg, ale w dolinie ani śladu bieli. Wiele jest za to kurzu. Wyboiste, poryte koleinami, kręte drogi oplatają położoną na zboczu doliny tybetańską wioskę, niczym pajęczyna. Wszystko jest beżowo-szare, przykurzone. Wszechobecny kurz jest chyba zresztą nieodłącznym atrybutem Tybetu. Góry są wszędzie – wielkie i majestatyczne; w porównaniu z nimi człowiek wydaje się bardzo mało znaczący.
    Sponad otaczających każde domostwo obwałowań z wysuszonego błota i gliny, wyłaniają się korony starych grusz i orzechów włoskich. Drzewa te, tak bardzo dodające przyjazności i gościnności tej w gruncie rzeczy dzikiej i ponurej, pełnej kamieni, pyłu i zaschniętej gliny okolicy, są tu najpospolitsze i przy każdej wizycie u tutejszych ludzi można być pewnym poczęstunku - właśnie orzechami i gruszkami. No, i oczywiście herbatą. Dziwna to herbata, bo z dodatkiem soli i masła, oraz tłuczonych orzechów. Smakuje może raczej jak zupa, ale w zimny, wietrzny dzień cóż lepiej pokrzepi i nie doda sił? Niejednokrotnie, gdy idę drogą, zza bram gospodarstw wypadają rozczochrane i umorusane tybetańskie dzieci, podbiegają i wciskają mi do rąk dojrzałe gruszki i orzechy. Choć okolice te należą do biedniejszych w Chinach, ludzie tutejsi są wciąż jeszcze serdeczni i życzliwi.
    Nieopodal, po drugiej stronie wąwozu, leży miasteczko Yanjing, co oznacza „Solna Studnia”. Nazwa wzięła się od starożytnej i nadal tu stosowanej metody otrzymywania soli poprzez odparowanie solanki bijącej ze źródeł tuż nad brzegiem rzeki. Wodę tę miejscowe wieśniaczki zbierają do beczek, które następnie wnoszą na plecach stromymi ścieżkami w górę zboczy wąwozu, gdzie wspierają się na drewnianych palach tak zwane „pola solne”. Są to platformy zbudowane z desek, pokrytych następnie mułem i błotem, na które wylewa się solankę, by odparowała. Wtedy na powierzchni błota pojawia się cienka, biała warstwa kryształków soli, którą ostrożnie się zeskrobuje, pakuje do worków i niesie na plecach do leżącego powyżej „solnych pól” miasteczka, skąd wędruje ona dalej w Świat. Niegdyś miejscowa sól była słynna i ceniona w tej części Tybetu, oraz niedalekim Yunnanie. Później dopiero zauważono, że nadzwyczaj uboga w jod, wywołuje przerost tarczycy i wiele innych dolegliwości. Tym sposobem sól z Yanjing spadła do rangi produktu dla biedaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz