czwartek, 4 sierpnia 2011

Dolina Nujiang


Gdy siedzę samotnie z fajką i szklanką whiskey na oszklonym balkonie, dym powoli unosi się i cienką smużką wylatuje przez uchylone okno, na zewnątrz szumi głęboka deszczowa noc, a migotliwy płomień świecy rzuca wkoło niepewny blask, czuję się trochę jak latarnik spoglądający z wysokości swojej wieży na wzburzony, mroczny ocean.
Spływająca z pasma Tangla ku Morzu Andamańskiemu rzeka Saluin, w swoim liczącym 3200 kilometrów biegu wyżłobiła w skałach Wyżyn Tybetańskiej i Yunnańskiej wąwóz, który - ze względu na swą malowniczość i głębokość w niektórych miejscach sięgającą prawie 4000 m - nazywany jest "Wielkim Kanionem Azji". Poziom wody w Saluin, w języku chińskim noszącej nazwę Nujiang, czyli 'Rzeki Gniewnej', w porze deszczowej wzbiera o prawie 27 metrów, a rwący nurt zmiata wszystko na swojej drodze.
Ten rejon Chin jest wciąż jeszcze bardzo rzadko zaludniony, zachowało się tu wiele pradawnych zwyczajów, a tryb życia ludzi (głównie mniejszości narodowych Lisu, Derung, Nu i Pumi) zamieszkujących trudno dostępne, często wręcz odcięte od Świata górskie wioski pod wieloma względami nie zmienił się od stuleci. Wśród narodowości Derung, najmniej licznej z pięćdziesięciu sześciu chińskich mniejszości narodowych, istniał kiedyś zwyczaj tatuowania twarzy zamężnym kobietom. Powiada się, że miało to przeciwdzałać porywaniu ich przez sąsiednie plemiona. Obecnie żyje już tylko około czterdziestu starszych kobiet Derung z tatuażami na twarzach.
W dolinie rzeki nadal funkcjonuje wiele prymitynych mostów - przerzuconych nad przepaścią pojedynczych stalowych lin, po których ludzie, bagaże, a nawet konie przejeżdżają na bloczku, wisząc nad rwącym nurtem Saluin. Wygląda to tyleż malowniczo, co i groźnie. Niegdyś był to jedyny sposów, w jaki można było dostać się z jednej strony rzeki na drugi.
Tuż po obchodach chińskiego Święta Wiosny roku 2002, razem z żoną, teściem i starszym synem wybraliśmy się odwiedzić krewnych i przyjaciół mieszkających w dolinie Saluin. Ciotka mojej żony mieszka w Liuku, niewielkim mieście powiatowym położonym u wejścia do górnego odcinka wąwozu, nieopodal granicy z Birmą. Stary rozklekotany minibus na piętnaście miejsc siedzących jechał najpierw na południowy-zachód nową drogą w kierunku miasta Baoshan. Z początku droga miała gładką nawierzchnię z niedawno wylanego asfaltu i podróż szła gładko. Wkrótce jednak zjechaliśmy na starą, bitą drogę, autobus zwolnił i zaczęło trząść. Jeszcze w oddali mignął właśnie budowany strzelisty most po drugiej stronie doliny, wiodący gdzieś w kirunku południowym, jednak nas minibus skierował się teraz niemal prosto na północ. Im dalej, tym gorsza wydawała się droga, chociaż być może to jedynie zmęczenie dawało się we znaki. Postój na obiad w małej wiosce gdzieś wysoko na przełęczy. Przed przydrożną oberżą zebrał się tłum miejscowych gapiów. Ktoś przyjmował zakłady, w ciasnym kręgu ludzkim odbywała się jakaś gra. Stary jak Świat trik. Wieśniacy mieli nadzieję, że może ktoś z podróżnych zechce się przyłączyć i będzie można oskubać go z pieniędzy. Nadzieje były tym większe, że autobusem jechał przecież cudzoziemiec - a cudzoziemcy, wiadomo, mają pieniądze... Wreszcie kierowca daje znak do odjazdu. Wczyscy tłoczą się do busa. Ruszamy, zostawiając za sobą kilka brudnych chałup na przełęczy.
Po około pięciu godzinach jazdy docieramy wreszcie do Liuku. Miasteczko nie ma w sobie nic szczególnego. Położone w dolilnie, na wysokości 800 m n. p. m., wraz z przyległymi wsiami cały powiat liczy sobie nieco powyżej 44 tys. mieszkańców (z czego niemal połowa trudni się rolnictwem). Jedyną atrakcją turystyczną wydaje się ogromna figura Buddy zastygłego w medytacji miejscu spotkania rzek Saluin i Laowo. Poszliśmy tam z żoną i synem - o ile dobrze pamiętam - drugiego dnia po obiedzie. Posąg powstał w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i trudno byłoby go uznać za zabytek. W drodze powrotnej wybraliśmy skrót kamienistym brzegiem rzeki. Poziom wody był bardzo niski, gdyż zima to pora sucha. Wreszcie zmęczeni uciążliwym przeskakiwaniem z głazu na głaz, postanowiliśny wspiąć się trochę wyżej i wyjść z kamienistego koryta na nadbrzeżną drogę, co też zrobiliśmy, przedzierając się po drodze przez jakieś krzaki. Po powrocie, Ciotka wysłuchwszy naszej relacji złapała się za głowę: "Czy wiecie, ile tu jadowitych węży? A najłatwiej spotkać je właśnie tam, gdzie się mało chodzi - w zaroślach i nad brzegiem rzeki!" Pokręciła głowią i dodała: "Mieliście szczęście, że na żadnego nie trafiliście" - i zajęła się przygotowaniami do kolacji.
Następnego dnia pożegnaliśmy gościnny dom Ciotki, zostawiając tam Teścia, a sami wsiedliśmy w minibus jadący dalej na północ do leżącego o ponad 100 km w głąb doliny do niewielkiego miasteczka Fugong, siedziby powiatu o tej samej nazwie. W Fugong moja żona chodziła przez jakiś czas do gimnazjum, karnie przeniesiona z rodzinnego Xiaguan w celu rozdzielenia z "nieodpowiednim towarzystwem". Droga jest bardzo zła a podróż niewygodnym wehikułem dłuży się niesamowicie.
***
Po wczorajszej deszczowej nocy i ulewach niemal przez cały dzień, dziesiejszy wieczór jest spokojny i niemal bezwietrzny. Zza ciemnych sylwetek drzew i domów zasłaniających wydnokrąg na południowym zachodzie wyłaniają się ławice niemal śnieżnobiałych obłoków. Są chyba na tyle nisko, że jaskrawe światła miasta czynią je bardzo wyraźnymi, jasno odbijającymi się na tle ciemnego, pochmurnego nocnego nieba. Suną pośpiesznie, gnane podmuchami gwałtownego wiatru, który widocznie wieje dość mocno na tej wysokości. Do Fugong dotarliśmy około godziny czwartej po południu. Wysiedliśmy z autobusu i przeszliśmy przez most wiszący nad Saluin. Po drugiej stronie rzeki, w swoim nowo wybudowanym domu czekała na nas dawna koleżanka ze szkolnej ławy mojej żony i kilkoro starych, serdecznych przyjaciół. Górale narodowości Lisu, jak chyba wszyscy górale - są serdedzni, gościnni i mają skłonność do napojów wyskokowych. Przywitano nas trunkiem domowej roboty z fermentowanego proso nalewanym czerpakiem z wielkiego glinianego dzbana do kubków wystruganych z surowych łodyg bambusa. 
W ciągu dwudziestu czterech godzin, aż do wyjazdu następnego dnia po południu odwiedziliśy licznych znajomych, a wszędzie przyjęcie było równie serdeczne i równie (w jak najbardziej dosłownym znaczeniu tego sformułowania) "przyprawiające o zawrót głowy". Wreszcie na zakończenie całego tego szaleństwa, zaproszono nas na wspaniały pożegnalny obiad - złożony w całości z dziczyzny i innych starbów i osobliwości okolicznych gór, wypiliśmy "strzemiennego" na stopniach autobusu, po czym wyruszyliśmy w długą drogę powrotną do bardziej "cywilizowanego świata". Poza nami został ogrom gór i rozległych pustkowi, kusząc, by któregoś dnia powrócić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz